Po kilku dniach tułaczki z podziwianiem uroków Ukrainy w roli głównej, dotarliśmy do Lwowa. Tam zapragnęłam nauczyć się języka rosyjskiego, o czym zresztą już niejednokrotnie myślałam. Wtedy też poczułam chęć do nauki ukraińskiego. Pierwsza lekcja już za mną:)
Wysłałam kartki. Ale nie tylko. Na targu zatrzymałam się nad starymi winylami. Nie bez powodu, bo z myślą o upominku. Przebierałam w płytach, grzebałam, szukałam, myślałam, pytałam. Nieswojo trochę, bo wiedziałam, że wręcz nie powinnam. Ale chciałam.
Zwiedzanie, wyczekiwany obiad na ciepło, piesza wędrówka po mieście, utrata poczucia upływającego czasu. Zepsuty autobus w drodze na granicę. A w międzyczasie śmiechu trochę, przewodnik pod pachą, zakupy, oglądanie i powolne pożegnanie z krajem, gdzie żyje się taaaak zupełnie inaczej:)
Nauczyłam się, odwiedzając jakiekolwiek miasta, zachodzić do kościołów. W Bolonii był to punkt główny wędrówki po mieście, podobnie w Wilnie. We Lwowie odwiedziłam dwa chyba. Scenariusz zwykle jest podobny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz