Pan A., z którym kontakt mam nieczęsty (przez dwa lata zdarzyło się chyba czterokrotnie), wpada dziś do mnie jak burza.
- Dobry. Daj te zdjęcia
Na szczęście wiedziałam o jakie chodzi, bo śmiem przypuszczać, że on niekoniecznie. Folder miałam przygotowany.
- Ma Pan płytę? Zgram Panu.
- A Ty masz?
- No nie, niestety nie mam
- To pożycz pendrive`a
- Nie mogę, potrzebny mi jest
- To ja Ci go jutro przyniosę
- Używam go, dziś też będę, cały czas jest mi potrzebny
- Dobra, to czekaj, pójdę po płytę to mi nagrasz
Minęło pół godziny, myślałam, że może nie usłyszałam, ze zajdzie innego dnia.
Przychodzi, daje CD.
- To nagraj
- Ok. Chwilę to potrwa, musi Pan poczekać.
- Długo?
- Nie, kilka minut
- To dobra
Siedzi, nogami przebiera, opowiada, mówi, tłumaczy coś, nie wiem co, nie rozumiem. Właśnie tu tkwi problem- ja tego Pana nie rozumiem, nie jestem w stanie rozkodować jego słów.
Płyta nagrana. Bierze, dzięki, cześć, cześć, wychodzi. Po 10 minutach wraca.
- Ty, sprawę mam, żebyś przyszła, jak ci mówiłem
- Ale gdzie?
- No tam gdzie ostatnio- patrzy na mnie jak na dziwaka, jak ja mogę nie wiedzieć
- Aha, no dobrze, przyjdę
- Weź daj mi swój numer telefonu
- Ok, tu jest służbowy- zapisuję na kartce
- Ale nie, na komórkę daj
- Jeśli będzie Pan miał sprawę, proszę dzwonić na ten
- Ale komórę nosisz ze sobą
Tu zawiodła moja asertywność, a cierpliwość się wyczerpała. Dopisałam swój numer na kartce.
- Ty, nie mów, że w orendżu masz?
- Mam w orendżu
- Mam z tysiąc minut do orendża to będę dzwonił
nic już nie odpowiedziałam, poczekałam aż wyjdzie i westchnowszy ku uciesze współpracowników "ta praca ma swoje minusy" wzięłam się do pracy. Nie znoszę takich wizyt, podczas których ktoś siada niemalże na moich kolanach, a ja nie mam gdzie uciec. A pan A. tak właśnie ma. Do za pół roku...Aaaaa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz